piątek, 28 maja 2010

Epitafium dla Mariusza

Mój przyjaciel – Mariusz do wszystkiego podchodził z ogromną pasją. Był bardzo ambitny w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie potrafił robić czegoś „po łebkach” Jeżeli już do czegoś się zabierał to angażował w to całego siebie. Taki miał charakter.

Poznałem go w ogólniaku i chociaż chodziliśmy do różnych klas, praktycznie cały czas gdy się nie uczyliśmy spędzaliśmy wspólnie. Małe miasteczko Świecie nie miało wprawdzie do zaoferowania wielu rozrywek pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale w niektórych domach kwitło życie towarzyskie. Były to czasy gdy odbywały się imprezy, na których słuchaliśmy z otwartymi ustami puszczanych z magnetofonów szpulowych, kabaretów Laskowika. Czasy magnetofonów kasetowych miały dopiero nadejść.

Taśmy były mocno zużyte i dziesiątki razy przegrywane i czasami trzeba się było mocno skupić, żeby zrozumieć sens. Każdy jednak znał wtedy buńczuczne piosenki Rosiewicza i Pietrzaka, które niby nie były zakazane ale ponieważ nie były poprawne polityczne, nie były także oficjalnie dostępne.

Można było jednak kupić płyty Okudżawy, a czasami nawet ich polskie interpretacje. Trochę to było dziwne, bo przecież każdy się domyślał, że śpiewając o „czarnym kocie” Bułat miał na myśli Stalina, a „papierowy żołnierz”, który ginął w mig to byli kościuszkowcy. Może cenzura słabo działała. W każdym razie Mariusz, który z właściwą sobie pasją zaczął właśnie opanowywać grę na gitarze, podchwycił muzykę Okudżawy. Przemówiła do niego. Śpiewał piosenki Okudżawy na różnych imprezach towarzyskich. „Modlitwę” opanował nawet po rosyjsku.


 

Oczywiście większość imprez towarzyskich połączona była ze spożywaniem alkoholu, nie będę zaprzeczał. Z drugiej jednak strony nie wiem czy były wtedy w Polsce inne imprezy towarzyskie. Poza bywaniem na imprezach i organizowaniem imprez (to zależało głównie od tego kto miał wolną chatę) spędzaliśmy długie zimowe wieczory, a czasami całe noce grając w brydża. Obaj uwielbialiśmy tę grę, a ponieważ trudno było dobrać dwóch pozostałych graczy, graliśmy z każdym kto się na to zgodził i na każdych warunkach.

Każde wakacje spędzaliśmy za to w plenerze, to znaczy miesiąc każdych wakacji. Zawsze przez pierwszy miesiąc staraliśmy się na wyjazd zarobić. Widzieliśmy jak ciężko harują nasi rodzice, na nasze między innymi potrzeby, więc nie śmieliśmy ich prosić o dodatkowe finansowanie przyjemności. Chcieliśmy też być jak dorośli, mieć własne pieniądze.

Prace trafiały nam się różne. Raz strzygliśmy przez miesiąc trawniki w mieście, innym razem myliśmy butelki w browarze. Raz udało nam się załapać do pracy z geologami. Pan geolog woził nas w różne miejsca, a my obsługiwaliśmy ręczny świder, ostrożnie wydobywaliśmy na powierzchnię kolejne porcje ziemi i układaliśmy w rządku. On nanosił na mapę jaka jest gleba na danej głębokości. Taka praca wydawała nam się bardzo atrakcyjna, dodatkowo poznaliśmy interesującego człowieka i zarobiliśmy sporo kasy.

Pod namiot jeździliśmy przeważnie pociągiem. Jednego roku byliśmy w Kotlinie Kłodzkiej, a innego w Jastrzębiej Górze na morzem. Kiedyś szukając pola namiotowego nad jeziorem w Białym Borze musieliśmy przejść szosą kilka, albo kilkanaście kilometrów. Żar lał się z nieba, jeździły jakieś samochody ale żaden z nas nie był na tyle seksowną blondynką, żeby któryś się zatrzymał. Kłóciliśmy się wtedy co najmniej kilka razy. Kością niezgody stał się namiot, którego w żaden sposób nie dało się nieść wspólnie, a jego producenci chyba w ogóle nie przewidzieli, że ktoś go będzie nosił. Krótko mówiąc miał swoją wagę. Ostatecznie musieliśmy go nieść na zmianę oprócz wypchanych plecaków, starannie odliczając każde 100 kroków.

Do pola namiotowego w Białym Borze doszliśmy w dniu, w którym mieliśmy się spotkać ze znajomymi, żeby grać w brydża. Spotkaliśmy się ale z brydża i tak nic nie wyszło. Ludzi było sporo, ktoś tam miał gitarę, ale nie było komu grać. Mariusz nie dał się długo prosić i jak już zaczął grać to grał i śpiewał do rana. Zamiast kameralnego brydża i piwka, była mniej kameralna impreza z ogniskiem i kiełbaskami.

 


 

Później gdy uczyliśmy się już w różnych szkołach w Bydgoszczy Mariusz zafascynował się twórczością Stachury, jego piosenkami, a także piosenkami Kaczmarskiego. Jak on grał „Obławę”!!! Chłopak od, którego się jej nauczył może i grał lepiej od Mariusza na gitarze ale nigdy nie włożył w ten utwór tyle uczucia i nie wydobył z niego takiej ekspresji, takiej siły rażenia.

Potem jak to bywa w życiu nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Najpierw ja poszedłem do wojska, Mariusz przyjechał na moją przysięgę do Ustki. Później gdy byłem jeszcze w wojsku na Helu on miał przysięgę w Trzebiatowie, podróż na tę przysięgę zasługuje na wzmiankę. Przyjaciele Mariusza, nigdy mu ich nie brakowało jadąc na przysięgę wciągnęli mnie w Gdyni do przedziału przez okno i całą drogę przeleżałem na twardej półce bagażowej, taki był tłok. Natychmiast jednak zapomniałem o wszystkich niewygodach gdy zobaczyłem jaką radość mu sprawiliśmy przyjeżdżając.

Po wojsku trafiłem na barki i zacząłem pływać, po pewnym czasie widziałem jeszcze Mariusza, bo był świadkiem na moim ślubie. Gdy urodził się mój syn zacząłem pływać na zachód, taki był wtedy system. Miałeś dziecko  w kraju mogłeś pływać za granicę, młodych i samotnych nie wypuszczali.

Mariusz też się ożenił, miał dwoje dzieci i z całą swoją pasją zabrał się do pracy w geodezji. Nie potrafił pracować od godziny do godziny, czasami próbowałem się do niego dodzwonić ale pracował także nocami. Wyniszczał się i nikt mu w tym nie przeszkodził, więc  dopadł go zawał przed czterdziestką. Śmiertelny.

Ilekroć jednak ktoś będzie twierdził, że Mariusza nie ma już między nami, tylekroć się z taką osobą nie zgodzę. Tacy ludzie nigdy nie odchodzą tak do końca. Do czegokolwiek się zabiorą, robią to z takim zaangażowaniem, że zostawiają tam drobniutkie fragmenciki własnej osobowości. Te fragmenciki jak igiełki tkwią w duszach innych osób, chociaż te osoby już się rozeszły po świecie.

 

środa, 26 maja 2010

Mozaika

Na jakość zarządzania nieruchomościami duży wpływ mają zaszłości, które miały miejsce wtedy, gdy władze ludowe zaczęły ubezwłasnowolniać właścicieli nieruchomości. Wskazywano, że kamienicznicy to wrogowie klasy pracującej oraz obciążano ich różnymi obowiązkami, za pomocą przepisów prawa, co stało się przyczyną powolnego rujnowania ich budynków. Zobowiązano właścicieli kamienic do sprzątania i odśnieżania terenu nieruchomości oraz przylegających do nich chodników i ulic, płacenia za wywóz śmieci i za dostawę wody zużywanej przez lokatorów.

Lokatorów, których często wbrew właścicielowi kwaterowały w należącym do niego budynku organy administracji, a więc władze. Właściciel kamienicy nie miał nawet wpływu na wysokość czynszu za wynajmowanie lokali w swoim własnym budynku. Niskie czynsze były jedną z głównych przyczyn doprowadzenia budynków do ruiny. Często właścicielowi nie wystarczało pieniędzy na remonty dachu lub wymianę instalacji. Część kamieniczek na Bydgoskiej Wenecji na przykład już nie nadaje się do remontu, bo niewykonanie w porę napraw spowodowało zupełną ich dewastację.

Funkcjonujący w ten sposób system zubożał właścicieli kamienic, którzy często nie mięli innych dochodów i nie było ich stać na wymagane od nich płatności. Wielu z nich było zmuszonych do przekazywania swojej własności w zarząd tzw. Związkowi Właścicieli i Zarządców Domów, która to instytucja dokonała dalszej ich dekapitalizacji. Zarządzając nie swoim majątkiem, dorabiała się ona głównie na pozorowanych remontach: dzięki półlegalnym układom zaciągała olbrzymie kredyty na rzekome kapitalne remonty kamienic, a pieniądze defraudowała. Kamienice niszczały więc, a ich hipoteki były coraz bardziej obciążone.

Innym czynnikiem dewastacji kamienic, także tych na Wenecji, to lokatorzy. Stworzenie systemu, w którym zakwaterowanie lokatora odbywało się niezależnie od właściciela budynku, stało się przyczyną zwykłego wandalizmu. Lokatorzy nie szanowali własności kamienicznika, który i tak nie mógł ich z mieszkania wyrzucić. Często niszczyli bezmyślnie i jakby na złość właścicielowi. Dowodem na to był i jest wygląd niektórych klatek schodowych i elewacji.

Czy coś się zmieniło od czasów Polski Ludowej? Niewiele. Czynsze powoli się uwalniają. Właściciele nieruchomości zaczęli się zrzeszać i założyli stowarzyszenia, ale są nadal lekceważeni przez państwo i wygląda na to, że tak jeszcze długo pozostanie. Instytucje takie jak ZWiZD funkcjonują nadal i mają się dobrze. Sądy ze względów humanitarnych nie nakazują eksmisji na bruk, tylko do lokalu socjalnego. Lokale socjalne do 2015 roku zobowiązane są dostarczać gminy, które jednak zasłaniają się brakiem środków. Problem więc pozostaje.

Lokatorzy nadal nie płacą i nie można się ich pozbyć. Państwo polskie nadal nie ułatwia właścicielom nieruchomości życia. Ustawa o podatku dochodowym od osób fizycznych jest tak skonstruowana, że wynajmujący lokal musi zapłacić podatek od czynszu, nawet wtedy, jeżeli tego czynszu nie otrzyma. Na Bydgoskiej Wenecji nie płaci czynszu większość lokatorów. Nie dlatego, że ich na to nie stać, tylko dlatego, że czują się bezkarni. Widzą, że inni nie płacą i nikt im nie może nic zrobić. Dodatkowo znajdują dla siebie usprawiedliwienie, że za zamieszkiwanie w takich zdewastowanych budynkach to im powinno się dopłacać.

Wszystkie te problemy dotyczą poszczególnych budynków w różnym stopniu. Kamieniczki, w których usytuowane są lokale użytkowe mają się lepiej. Gorzej wyglądają te, których własność jest podzielona na drobne części ułamkowe. Jeżeli kamieniczka ma jednego właściciela łatwiej mu uzyskać dofinansowanie od Państwa lub Unii. Niektóre z budynków, a czasami tylko ich części, wykupili zamożni inwestorzy. Odnowili i wyremontowali w miarę możliwości. Wygląda to pięknie, niestety jest miejscowe. Stąd właśnie się bierze swoista mozaika. Żaden inwestor nie będzie chciał kupić nieruchomości z lokatorami, dopóki nie zmienią się przepisy. Przy tych dzisiaj obowiązujących musiałby procesować się z tymi lokatorami przez kilka lat.

wtorek, 25 maja 2010

Eksmisje

Zarządcy muszą przestrzegać prawa, a to, co by o nim nie mówić nie jest w naszym kraju najlepsze. Przepisy ustalają niestety politycy, którzy ze względu na wybory i kadencje nie chcą narażać się swoim wyborcom. Zarządcy budynków czynszowych są więc czasami bezsilni wobec lokatorów,a tych nie płacących jest coraz więcej ,a tylko nielicznych naprawdę nie stać na płacenie czynszu. Większość przyzwyczaiła się, że muszą mieć kablówki, komputery, internet, piwo, itp., nie muszą natomiast płacić czynszu. Dokładnie nic za to nie grozi, nawet jeżeli jest wyrok, nie ma eksmisji, bo nie ma lokalu socjalnego, bo na bruk nie wolno..

Urzędnicy zarządcom nie pomagają, rozkładają ręce, bo nie ma lokali socjalnych, nie ma pieniędzy na ich budowę, bo nie ma pieniędzy na remonty, bo ... mają to gdzieś. Pracują 8 godzin i dostają stałą, niezłą pensję, po co mają kombinować i zakłócać sobie spokój urzędowania. Przecież te czynsze, które nie wpływają do ADM-ów to niby nie ich pieniądze, a te, które nie wpływają na konta innych właścicieli nieruchomości, tym bardziej.

Budynki wyglądają coraz gorzej, robią się z nich ruiny, bo jeżeli ktoś nie płaci za mieszkanie czynszu dlaczego miałby je szanować? Dlaczego miałby zwracać uwagę dzieciom i tzw. młodzieży, żeby nie rozbijali domofonu, nie zdrapywali tynku, nie brudzili ścian, itd. Klatki schodowe zamieniają się więc w ohydne nory, przypominające scenografię horrorów. Trudno spodziewać się remontów przy braku wpływów, a szeregi nie płacących ciągle rosną, bo nikt nie pociąga ich do odpowiedzialności. Tymczasem ci, którzy mimo wszystko jeszcze na razie płacą, aż zgrzytają zębami wchodząc po schodach i wstydzą się zaprosić znajomych, żeby ci nie skojarzyli ich z menelami

Pomimo ograniczeń prawnych i braku możliwości eksmisji na bruk, jest pewien przepis, art. 1046 kodeksu postępowania cywilnego, który stanowi, że komornik nie może odstąpić od eksmisji jeżeli wynajmujący, czyli np. gmina wskaże dłużnikowi lokal zastępczy. Powinien taki lokal nadawać się do zamieszkania i zapewniać 5m2 na osobę. Cóż zatem prostszego niż wskazać jednej rodzinie nie płacącej czynszu lokal, w której mieszka druga podoba rodzina? Zaręczam że obydwie odczują dyskomfort.

Trudno przy tym przecenić zbawienny wpływ, jaki takie przekwaterowanie wywrze na innych lokatorach. Na wieść o jednym takim przekwaterowaniu w mieście około 80% dłużników błyskawicznie podejmie rozmowy w sprawie spłaty swojego zadłużenia, a ci, którzy cały czas jeszcze płacą utwierdzą się w tym postanowieniu. Tylko kto miałby taką rzecz zorganizować? Taka sprawa to zawsze problemy i kłopoty, zakłócenie spokoju, dużo załatwiania. Nigdy tego nie doczekamy jeżeli mają to zrobić urzędnicy, którzy nie widzą w tym swojego interesu.