niedziela, 13 grudnia 2015

Kościół KATOLICKI, A ŻYCIE

Coraz więcej osób wyraża swoje opinie na temat kościoła katolickiego i nie są to opinie pochlebne, więc pewnie coś z tym kościołem jest nie tak. Postanowiłem też dorzucić niewielki kamyczek do tego ogródka. Bez uczonych wywodów historycznych i filozoficznych. Przedstawię po prostu jak ja, przeciętny, nieprzesadnie religijny obywatel ten katolicyzm widzę i czuję:


·                            Praktykowanie. Bardzo nie lubię gdy ktoś mnie pyta czy jestem praktykującym katolikiem. Czy wiarę można praktykować? w jaki sposób? Czy to, że ktoś chodzi często do kościoła i w odpowiednich momentach klęka, wstaje i bije się w piersi czyni go bardziej wartościowym katolikiem? Mocniej wierzącym? Nie ma żadnego znaczenia, że później ta sama osoba wynosi worki śmieci do lasu? terroryzuje rodzinę? Wymusza po chamsku pierwszeństwo na ulicy? Ubliża, nie przebierając w słowach sąsiadowi za to, że ten nie chodzi do kościoła? Właśnie tak, wydaje się że według Kościoła Katolickiego (KK) bycie chrześcijaninem polega na bezbłędnym klepaniu pacierzy. Taką wiedzę wynoszą młodzi ludzie z lekcji religii.
·                            Biblia. KK wydaje się mieć tyle samo wspólnego z religią chrześcijańską ile wspólnego ma biblijny Chrystus, który chodził zawsze boso z biskupim pałacem albo biskupim mercedesem – limuzyną. Nigdy nie przeczytałem biblii, jak to się mówi „od deski do deski” ale w tych fragmentach, z którymi się zapoznałem nigdzie nie napotkałem wzmianki o potężnych katedrach, bazylikach i pałacach. Czyżby więc te budowle miały świadczyć o wielkości Boga i religii? Czy raczej biskupów i kardynałów?
·                            Miłosierdzie KK jest dość powszechnie znane. Nawracanie ogniem i mieczem w Europie, Azji, Afryce i Amerykach tkwi przecież w ludzkiej pamięci od setek lat. Podobnie zresztą jak działalność pobożnej i świętej inkwizycji i nie kończące się do dzisiejszych czasów ekskomuniki. KK słynie przecież z tego, że jest nietolerancyjny, nieprzejednany i mściwy, czy tak nauczał Chrystus? Z tego co udało mi się wywnioskować z biblii, był raczej miłosierny, zalecał pokorę i o ile dobrze pamiętam to nikogo, naprawdę nikogo nie nienawidził.
·                            Pieniądze. Chrzest, przyjęcie, ślub, pogrzeb, za te rzeczy już płaciłem. Podczas każdego nabożeństwa krąży taca – k a ż d e g o, nawet jeżeli już za to nabożeństwo zapłacono wcześniej. Mam wrażenie, że dla kościoła nie liczą się ludzie ani to jak żyją, ani ich potrzeby, byleby tylko płacili. Potrzeby KK są aż nadto widoczne, chodzi mu o kasę. Za kasę można mieć wszystko, jeden dzień przed ślubem byłem przyjęty i bierzmowany, bo było mnie na to stać. Często chciwość kościoła jest jednak mniej stosowna, nigdy nie zapomnę pogrzebu bliskiej mi osoby, gdy ksiądz bardzo się spieszył i kilkanaście razy spoglądał na zegarek.
·                            Polityka. Przyspiesza rozpad KK, powoduje, że w niektórych państwach nie dość, że ubywa wyznawców, to nie ma chętnych do stanu duchownego. Po części wynika to z wewnętrznej polityki KK, w którym obowiązuje celibat i zakaz wyświęcania kobiet. KK nie przyjmuje do wiadomości, że kobiety mogą mieć powołanie do posługi kapłańskiej i chociaż na świecie zaszły pewne zmiany, KK postanowił nie zauważać emancypacji i równouprawnienia. Wydaje się jednak, że wewnętrzna polityka KK to mały pikuś w porównaniu z faktem, że Kościół miesza się do polityki państwowej. Nie ma już na świecie rodzin panujących i feudałów, którzy w przeszłości byli naturalnymi filarami Kościoła. Państwami rządzą partie polityczne, niektóre z nich wykorzystują Kościół dodając sobie w nazwie przymiotnik „chrześcijańska”, jeżeli jednak taka partia wygra dzięki poparciu KK to jak będą się czuli w kościele zwolennicy tej drugiej partii? Jak gorsi wyznawcy? Czy nikt nie zauważa, że KK może przy tym mieszaniu się do polityki tylko przegrać?
·                            Biurokracja. KK nie jest organizacją prężną i elastyczną. Jest ogromnym biurokratycznym molochem, który oprze się wszelkim próbom zreformowania. Jest obarczony dużym bezwładem decyzyjnym. Świat się zmienia, KK nie. Wśród jego członków nie brakuje ludzi inteligentnych i zdających sobie sprawę, że w takiej postaci KK nie ma dzisiaj żadnej racji bytu. Nie mogą oni jednak nic zrobić, nawet ich nie widać w skostniałej masie.

Być może moje spojrzenie na te sprawy jest naiwne i subiektywne, sądzę jednak że wolno każdemu mieć swój własny pogląd, a mój jest właśnie taki. Jeżeli religia według każdej encyklopedii jest zjawiskiem społecznym to jak zdefiniować KK?


czwartek, 10 grudnia 2015

Stan wojenny kontra kserokopiarka

Oficjalne media publiczne PRL-u do końca lat 70-siątych XX wieku twierdziły, że jest nieźle, że władza jest w pewnych rękach i wszystko idzie ku dobremu. Tymczasem w rzeczywistości wcale nie było tak nieźle i sytuacja coraz bardziej wymykała się władzom spod kontroli. Dopóki jednak udawało się zagłuszać polskojęzyczne rozgłośnie w Europie i Ameryce oraz kontrolować drukarnie w Polsce niewielu obywateli o tym wiedziało. Mogli się tylko domyślać, że sytuacja jest zła widząc pustki w sklepach. Zmieniło się to po 1980 roku za sprawą rozpowszechniających się w kraju kserokopiarek, których już nie dało się upilnować i blokada informacyjna przestała istnieć. Każdą informację można było szybko rozkolportować w całym kraju.

 

Tymczasem w całym kraj zachodziły poważne zmiany. Rząd przez cały rok słabo dogadywał się z Solidarnością i po rozpoczęciu przez nas we wrześniu nauki, obie strony zaczęły sobie grozić. Skończyło się to wszystko ogłoszeniem stanu wojennego, pacyfikacją strajkujących zakładów pracy, między innymi kopalni „Wujek” i masowymi internowaniami. Wszystko jednak działo się obok mnie, nie angażowałem się w działalność polityczną i nie miałem wyrobionych poglądów na temat tych zmian. Nie dawałem wiary państwowej propagandzie przedstawiającej strajkujących robotników jako zbrodniarzy i chuliganów, którzy przygotowywali przewrót. Nie do końca również przekonywały mnie informacje przekazywane za pomocą nielegalnych broszur, o całkowitym braku agresywności robotników i działaczy. Przypuszczałem, że problem jak zwykle jest gdzieś pośrodku. Ograniczenia stanu wojennego odczułem tak samo jak wszyscy - kartki na żywność i papierosy, brak podstawowych produktów, godzina policyjna, zakaz podróży, mocno przefiltrowana telewizja i radio, odcięty, a potem podsłuchiwany telefon, brak normalnych gazet.


*

Jeden raz oberwałem pałką milicyjną podczas rozpędzania grupy ludzi zgromadzonych przed przylepioną do muru odezwą. Jak się potem zorientowałem nie należało jej czytać. Nie miałem zresztą pojęcia, że chodzi o odezwę. Przystanąłem po prostu z ciekawości przy zbiegowisku ludzi i nie dość szybko usłyszałem podjeżdżającą z tyłu milicyjną Nyskę. Innym razem, przeżyłem przygodę podczas pobytu w akademiku WSP na ul. Ogińskiego. Ktoś wyrzucił w tym czasie kilkadziesiąt ulotek odbitych na kserokopiarce z okna tego budynku na IX piętrze. Kserokopiarek było wtedy w Bydgoszczy tylko kilka i musiały być rejestrowane, podobnie jak broń, czy radiotelefony. Ulotki mogły, więc być powielone na kopiarce nielegalnej lub przez nielojalnego pracownika instytucji rządowej, który miał do kserokopiarki dostęp. Dla milicji ustalenie pochodzenia ulotek było niezwykle ważną sprawą. Prawie natychmiast po rozrzuceniu wszystkie ulotki zostały wyzbierane przez milicjantów, którzy zapewne obserwowali zarówno akademik jak i okolice.
Nie trwało długo jak milicjanci weszli do budynku i zaczęli po kolei sprawdzać wszystkie pokoje, wzbudzając ogromne emocje. Specyfika tamtych służb bezpieczeństwa i porządku polegała na tym, że w zetknięciu z nimi każdy czuł się w jakiś sposób winny. Istniało tak wiele różnych ograniczeń i zakazów, że nie było sposobu na normalne funkcjonowanie bez naruszenia któregoś z nich. Udowodnienie komuś winy nie było dla funkcjonariusza żadnym problemem. Po pewnym czasie sprawdzający doszli do VII piętra, gdzie mieszkały koleżanki, u których przebywałem. Byłem już bardzo wzburzony i przez głowę przelatywały mi wszystkie moje grzeszki i przewinienia. Moje emocje i strach osiągnęły szczyt, gdy jeden ze sprawdzających, ubrany po cywilnemu, długo obmacywał moje dłonie. Jak się później dowiedziałem ich nadzwyczajna gładkość mogłaby wskazać, że niedawno obsługiwałem kserokopiarkę. Moje dłonie gładkie na szczęście nie były, a poza tym przebywałem w akademiku legalnie. Mój dowód osobisty leżał na portierni, więc zostałem uznany za niewinnego. W akademiku wolno było przebywać do godziny 22 i często, gdy planowałem zostać tam dłużej wślizgiwałem się  bez zostawiania dowodu. Nie było to szczególnie trudne, również tym razem wielu chłopaków przebywało nielegalnie, w tym żeńskim właściwie, akademiku, wszyscy oni zostali zatrzymani do wyjaśnienia.


Fragment mojej książki: http://www.mybook.pl/6/0/bid/276


sobota, 8 sierpnia 2015

Przekręty deweloperów w Bydgoszczy

Obiecuje nabywcom wszystko byle tylko sprzedać mieszkania, często kłamie i później  okazuje się, że jego ustne obietnice nie są wiele warte. Stan deweloperski mieszkania jest jaki jest brak ościeżnic i drzwi, podłóg, wyposażenia łazienki i kuchni. Ludzi jakoś to akceptują nie zwracając już nawet uwagi, że okna PCV są najtańsze z dostępnych na rynku i najgorszej jakości. Podobnie zresztą jest z piecem gazowym do ogrzewania mieszkania, żaden z nabywców nie wnika, że jest to przestarzały technologicznie piec z pojedynczą komorą spalania, wyprodukowany przez firmę „Beretta”, które właśnie kończy produkcję takich pieców.
Deweloper więc za wszelką cenę stara się odwrócić uwagę potencjalnych nabywców od dość nędznie wyglądających lokali i olśnić ich wyglądem bramy, wejścia, klatki schodowej, windy. Chce wyrobić w nich przekonanie, że będą mieszkali w pałacu. Dopiero później szczęśliwi nabywcy mieszkań, już jako Wspólnota Mieszkaniowa zaczynają powoli zauważać problemy. Od zauważania jednak do rozwiązania jest długa droga.


W budynku są jedne schody i na każdym piętrze rozchodzą się od nich długie korytarze, na których są drzwi wejściowe do mieszkań. Na każdej kondygnacji jest 16 lamp, na klatce schodowej 3 grzejniki elektryczne i nowoczesna winda hydrauliczna, co z pewnością stanowi imponujący widok, jednak rachunki za prąd w tym budynku wynoszą 2.000 zł miesięcznie, a sama konserwacja windy kosztuje 2.500 rocznie.
Ten deweloper, o którym piszę nie jest ani najlepszy ani najgorszy, po prostu jest typowy. Akurat w przypadku jednego konkretnego zbudowanego przez niego budynku dotkliwym mankamentem jest całkowity brak piwnic. Całą najniższą kondygnację zajmuje lokal garażowy Deweloper obiecał wprawdzie - ustnie każdemu nabywcy mieszkania, że udostępni im pomieszczenia gospodarcze ale ... No właśnie, na każdej z trzech kondygnacji jest 5 mieszkań i 1 niewielkie pomieszczenie  gospodarcze, z tym że w pomieszczeniu na I kondygnacji znajduje się tablica elektryczna i liczniki prądu, na II maszynownia dźwigu, na III wyłaz na dach. Żadnego nie powinno się zagracać.
Osobnym majstersztykiem dewlopera była sprzedaż miejsc w lokalu garażowym. Sprzedaż pojedynczych miejsc parkingowych nie jest w Polsce możliwa, można sprzedawać tylko samodzielne lokale z własną księgą wieczystą. Deweloper wyodrębnił więc, jakimś cudem cały lokal garażowy i  uzyskał dla niego księgę wieczystą, chociaż lokal wcale nie jest samodzielny. Prąd w tym lokalu używany do oświetlenia, wentylacji i mechanizmów bram przechodzi przez licznik administracyjny budynku.
Później mógł już  sprzedawać chętnym po 1/19 części tego lokalu garażowego, bo jest w nim 19 stanowisk i stworzył de fakto swoistą wspólnotę wewnątrz wspólnoty. Przy tym nie wszyscy właściciele lokali w budynku wykupili miejsce w garażu, a kilka osób które wykupiły miejsce w garażu mieszka w innych budynkach. Doszło do dość kuriozalnej sytuacji, bo właściciel miejsca garażowego, który nie mieszka w budynku płaci teraz za zużycie prądu w garażu, a także za ogrzewanie i oświetlenie klatki schodowej, na którą nie ma wstępu. Podobnie jak właściciel mieszkania w budynku, który nie wykupił miejsca garażowego musi płacić za oświetlenie garażu i za otwieranie jego bram. Deweloper wcale się tym nie martwi, bo sprzedał już wszystkie mieszkania  i prawie wszystkie miejsca garażowe.
Problemem było również wydostanie od dewelopera dokumentacji budynku. Po sprzedaży wszystkich lokali właścicielem budynku stała się Wspólnota Mieszkaniowa, która powinna mieć wszystkie dokumenty. Kiedy w końcu deweloper wydał dokumentację okazało się że nie ma żadnej dokumentacji powykonawczej tylko projektowa. Podobno sporządzenie projektów powykonawczych przedrożyłoby budowę. Wiadomo więc teraz jak budynek był zaprojektowany, ale nie wiadomo czy zbudowano go zgodnie z projektem ani czy użyto przewidzianych w projekcie materiałów.     

Odrębną sprawą jest uzyskanie gwarancji, które przeważnie są zawarte w umowach z wykonawcami poszczególnych elementów budynku. Deweloper umów nie udostępnia twierdząc, że dotyczą one także innych budynków, a po naleganiu wręcza wspólnocie tak zwane „gwarancje ogólne”. Rzecz jednak w tym, że wykonawcy biorą podwykonawców i do wykonania niektórych robót nikt się nie chce przyznać. Poza tym okazało się, że nie ze wszystkimi wykonawcami dewelopert się rozliczył. 

niedziela, 12 lipca 2015

Wspaniały system edukacji w PRL-u

Oczywiście każdy ustrój ma swoje lepsze i gorsze strony, dlatego trudno je ze sobą porównywać ale chwalenie edukacji w czasach PRL trochę mnie przeraziło. Oby już nigdy taki system „nauczania” nie powrócił. To zresztą chyba już  niemożliwe, sądzę że zachował się  już tylko w Korei Północnej i tylko tamtejsze dzieci dowiadują się w szkole, że gospodarka ich kraju to jedna z potęg światowych.
Skostniały system nauczania oparty był na podręcznikach przechodzących z pokolenia na pokolenie i wiedzy utrwalonej w głowach nauczycieli. Świat się zmieniał, a my wkuwaliśmy wskaźniki ekonomiczne różnych krajów pochodzące sprzed lat. Zaczęły pojawiać się roboty i komputery, a u nas na fizyce ... ech. Historia i  „Wiedza o Polsce i świeci współczesnym” to już nie była edukacja ale indoktrynacja.
Dociekliwość i samodzielne szukanie wiedzy były tępione, prymusami byli tylko ci, którzy przyswoili podręczniki. Państwo pilnowało, żeby informacje nie przenikały do społeczeństwa, rejestrowało i monitorowało kserokopiarki, na których można było informacje powielać. Radiotelefony miały tyko nieliczne służby państwowe, a posiadanie krótkofalówki wymagało więcej zezwoleń niż posiadanie broni.






Jeden raz oberwałem pałką milicyjną podczas rozpędzania grupy ludzi zgromadzonych przed przylepioną do muru odezwą. Jak się potem zorientowałem nie należało jej czytać. Nie miałem zresztą pojęcia, że chodzi o odezwę. Przystanąłem po prostu z ciekawości przy zbiegowisku ludzi i nie dość szybko usłyszałem podjeżdżającą z tyłu milicyjną Nyskę. Innym razem, przeżyłem trochę strachu podczas pobytu w akademiku WSP na ul. Ogińskiego. Ktoś wyrzucił w tym czasie kilkadziesiąt ulotek odbitych na kserokopiarce z okna tego budynku na IX piętrze. Kserokopiarek było wtedy w Bydgoszczy tylko kilka i musiały być rejestrowane, podobnie jak broń, radiostcje, czy radiotelefony. Ulotki mogły, więc być powielone na kopiarce nielegalnej lub przez nielojalnego pracownika instytucji rządowej, który miał do kserokopiarki dostęp. Dla milicji ustalenie pochodzenia ulotek było niezwykle ważną sprawą. Prawie natychmiast po rozrzuceniu wszystkie ulotki zostały wyzbierane przez milicjantów, którzy zapewne obserwowali zarówno akademik jak i okolice.
Nie trwało długo jak milicjanci weszli do budynku i zaczęli po kolei sprawdzać wszystkie pokoje, wzbudzając ogromne emocje. Specyfika tamtych służb bezpieczeństwa i porządku polegała na tym, że w zetknięciu z nimi każdy czuł się w jakiś sposób winny. Istniało tak wiele różnych ograniczeń i zakazów, że nie było sposobu na normalne funkcjonowanie bez naruszenia któregoś z nich. Udowodnienie komuś winy nie było dla funkcjonariusza żadnym problemem. Po pewnym czasie sprawdzający doszli do VII piętra, gdzie mieszkały koleżanki, u których przebywałem. Byłem już bardzo wzburzony i przez głowę przelatywały mi wszystkie moje grzeszki i przewinienia. Emocje osiągnęły szczyt, gdy jeden ze sprawdzających, ubrany po cywilnemu, długo obmacywał moje dłoni. Jak się później dowiedziałem ich nadzwyczajna gładkość mogłaby wskazać, że niedawno obsługiwałem kserokopiarkę. Moje dłonie gładkie na szczęście nie były, a poza tym przebywałem w akademiku legalnie. Mój dowód osobisty leżał na portierni, więc zostałem uznany za niewinnego. W akademiku wolno było przebywać do godziny 22 i często, gdy planowałem zostać tam dłużej wślizgiwałem się  bez zostawiania dowodu. Nie było to szczególnie trudne, również tym razem wielu chłopaków przebywało nielegalnie, w tym żeńskim właściwie, akademiku, wszyscy oni zostali zatrzymani do wyjaśnienia.


Fragment mojej książki: http://www.mybook.pl/6/0/bid/276


czwartek, 28 maja 2015

Skąd biorą się posłowie

Nie kandydują przecież na posłów znani z mediów dziennikarze i redaktorzy. Wprawdzie niektórzy z nich mają dużą wiedzę i pewnie by się nadawali. Któż jednak zmusi ich do kandydowania, skoro mają pensję kilkunastokrotnie większą od poselskiej diety? Mogą się tylko roześmiać, gdy ktoś im zaproponuje karierę polityczną.
Nie mają parcia na fotel sejmowy zdolni lekarze, którzy nie popełniają zbyt wielu błędów i ich usługi cieszą się dużym powodzeniem; ani zręczni prawnicy, którzy odnoszą sukcesy i mają dobrze prosperujące kancelarie.
Sukcesu w polityce nie szukają też przedsiębiorczy biznesmeni, którym interesy idą dobrze, którzy mają umiejętności handlowe i kierownicze pozwalające im z powodzeniem kierować swoimi przedsiębiorstwami.
Spełnieni i odnoszący sukcesy naukowcy, pisarze i aktorzy też zazwyczaj wolą nie kandydować.
Skoro więc nie kandydują ludzie dobrze zarabiający, odnoszący sukcesy, nie popełniający błędów, posiadający umiejętności i spełnieni, to spośród jakich osób rekrutują się nasi posłowie?
Wiem, że nie powinno się tak generalizować, że w każdej regule są wyjątki, itd., itd.... Słuchając jednak natchnionego bełkotu niektórych naszych parlamentarzystów i ich kłótni, widząc ich zajadłość i swarliwość, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mam przed sobą ludzi, którym nic w życiu nie wyszło, nie mają żadnej wiedzy, żadnych umiejętności, a przez swoje warcholstwo i kłótliwość zawsze byli wrzodem na tyłku dla swoich pracodawców i swoich rodzin.
Przy kandydowaniu na posła nie ma przecież żadnych progów ani badań psychiatrycznych lub psychologicznych. Ogromnej większości kandydatów zależy głównie na pieniądzach, na tym że będą im płacić właściwie za nic, za kłótnie i prywatne przyjemności. Pamiętajmy przy tym, że diety poselskie to mały pikuś na tle innych „służbowych” wydatków. Rachunki za telefony są ogromne, a każdy telefon pana posła jest ”pro publiko bono” nawet gdy dzwoni do agencji towarzyskiej. Rachunki za hotele i zakrapiane przyjęcia często są większe niż kilka pensji Polaków, w imieniu których pan poseł działa, a podróże służbowe ....
Być może nie wszyscy kandydaci na posłów to kłótliwi nieudacznicy, jednak dla wielu z nich bycie posłem to cel sam w sobie. Szczyt ich ambicji, uważają, że zostanie posłem to wierzchołek kariery, a nie początek pracy. Są przekonani, że po osiągnięciu tego wierzchołka nie muszą już nic więcej robić, bo przecież już się napracowali, składając wyborcom obietnice.


Poza tym bycie posłem dobrze wygląda w życiorysie i pomaga w robieniu kariery, przecież nie trzeba pisać jakim się było posłem, tylko że się było. Niektóre gazety lokalne sporządzają rankingi posłów z regionów. Badano między innymi w ilu głosowaniach dany poseł uczestniczył, ile posiedzeń sejmu opuścił, ile złożył interpelacji, ile razy był na mównicy. Niektóre z gazet dotarły też do innych rankingów, z których wynika ile, który poseł wydał na telefony, restauracje i podróże służbowe.
 Wielu z posłów kandyduje ponownie, nawet ci, którzy nie złożyli żadnych interpelacji i ani razu nie przemawiali, a dużo podróżowali i słabo reprezentowali swoich wyborców. Nawet posłowie, którzy brylują w telewizji nie reprezentują przecież wyborców tylko starają się zostać celebrytami, czyli ludźmi znanymi z tego, że są znani. Nawiasem mówiąc ciekawi mnie, którą grupę wyborców reprezentował znany emerytowany agent
Oczywiście w gromadce posłów z każdego regionu są też tacy, którzy starali się forsować rozwiązywanie problemów swoich wyborców, składają setki interpelacji i .... nic.. Od czasu do czasu spotykam się z byłym posłem, którego zdanie bardzo sobie cenię, bo kiedyś był moim nauczycielem. Poznałem go dość dobrze i jestem pewien, że kandydował z pobudek ideowych, zawsze był społecznikiem. Także w sejmie zamierzał przeforsować kilka spraw, żeby żyło nam się lepiej, ale ... nie dał rady. Pamiętam, że jak kandydował był pełen zapału i entuzjazmu, składał interpelacje, przemawiał i ... przestał. Mówi, że czuł się jak mały ptaszek w stadzie e gawronów.


środa, 13 maja 2015

Wolny rynek ... w Polsce

Każdy kto chce w naszym kraju sprzedać nieruchomość musi najpierw zorientować się za jaką cenę oferowane są podobne nieruchomości w najbliższej okolicy, żeby się nie zbłaźnić i nie podać ceny zbyt wysokiej lub zbyt niskiej. Po ustaleniu rozsądnej ceny może już zaoferować swoją własność do sprzedaży. Jeżeli  długo nie znajduje nabywcy może tę cenę jeszcze nawet kilka razy obniżać.
Właściwe negocjacje wolnorynkowe mają miejsce dopiero gdy sprzedawca spotka się z nabywcą, żeby ustalić wspólne stanowisko. Czyli jakiś kompromis między ceną jaką jest skłonny zapłacić nabywca, a tą którą chciałby otrzymać sprzedawca. Każdy z nich może oczywiście przerwać negocjacje i poszukać bardziej ustępliwego kontrahenta. Jednak to właśnie te dwie strony transakcji – sprzedający i kupujący ostatecznie ustalają rynkową wartość konkretnej nieruchomości.



 Wolnorynkowość kończy się podczas ustalania podatku od czynności cywilno - prawnych, który ma zapłacić kupujący Urzędowi Skarbowemu. Urzędu nie interesuje ani aktualna cena rynkowa ani transakcja ani akt notarialny. Urząd nie uznaje ceny ustalonej przez kontrahentów, czyli przez rynek, tylko oblicza swoje 2% podatku według swoich wytycznych. Słyszałem wprawdzie dzisiaj jak minister Szczurek zapewniał podatników, że każda wątpliwość będzie rozstrzygana na ich korzyść. Z drugiej jednak strony czytałem w mediach, że wyciekły wytyczne Ministerstwa Finansów do Urzędów Skarbowych, z których wynika że jeżeli dany Urząd nie rozstrzygnie  na swoją korzyść przynajmniej 75% spraw spornych z podatnikami, to będą w tym Urzędzie zwolnienia.